niedziela, 24 września 2017

6. Witaj w grze, Amadeus

Biblioteka była tego dnia wyjątkowo pusta, więc Victoire bez problemu mogła zająć cały stół. Położyła na blacie stertę swoich książek i rzuciła torbę na krzesło. Minęły dopiero trzy dni od powrotu do Hogwartu, a ona już miała całą stertę prac domowych do odrobienia, zupełnie jakby mieli zaraz zdawać egzaminy końcowe.
Odetchnęła głęboko, po czym zabrała się za pisanie pierwszego eseju. Im prędzej to skończy, tym szybciej będzie wolna; odpuścić też nie mogła, to nie było w jej stylu. Może nie była najlepszą uczennicą w Hogwarcie, ale zależało jej na dobrych ocenach.
Po niecałej godzinie usłyszała szuranie krzesła naprzeciwko niej. Podniosła głowę, nieco rozkojarzona. Przejście ze świata eliksirów do rzeczywistości nie było takie proste. Zdziwiła się, gdy po drugiej stronie stołu zobaczyła jednego z tych przystojnych Puchonów, na których niedawno polowały Mary i Charlotte, jej współlokatorki. Spotkała go parę razy na szkolnych korytarzach - parę razy wymienili zdawkowe uśmiechy, ale nic poza tym, nigdy ze sobą nie rozmawiali i nawet się nie znali na tyle, by siedzieć w bibliotece przy jednym stole.
— Um… Mogę się dosiąść? — spytał, przeczesując nerwowo swoje i tak już wystarczająco skręcone włosy. — Wiem, że to niegrzeczne, ale…
— Nie, jest w porządku — odparła Victoire zdecydowanie za szybko. — Możesz tu usiąść. Mam tylko nadzieję, że nie gadasz do siebie podczas odrabiania prac domowych, bo akurat dzisiaj potrzebuję ciszy.
Roześmiał się i przez moment w jego oczach błyszczały iskierki.
Wyglądał zupełnie inaczej niż Teddy. Victoire zaczęła ich ze sobą porównywać zupełnie nieświadomie. Przede wszystkim tajemniczy Puchon nie był metamorfomagiem i na pewno nie potrafił zmieniać koloru włosów, oczu ani rysów twarzy. Vic wiele razy widziała, jak niebieskie włosy Teddy’ego stają się czarne, gdy chłopak coś czytał albo nad czymś intensywnie myślał. W ostatnim czasie już całkiem dobrze potrafił to kontrolować, ale czasami metamorfomagia uaktywniała się zupełnie bez jego udziału. Może właśnie dlatego tak kochała nietypowy kolor jego włosów i oczy, w które naprawdę mogłaby się wpatrywać bez końca, gdyby miała na to szansę. W porównaniu z nim Puchon wyglądał całkiem przeciętnie — ot, brązowe, poskręcane włosy, niebieskie oczy, miękkie rysy twarzy. Nie wyróżniał się w tłumie Hogwartczyków, podczas gdy charakterystyczne włosy Teddy’ego można było dostrzec z drugiego końca korytarza.
No i nadal nie wiedziała, jak ma na imię. Nigdy nie słuchała zbyt uważnie bełkotu Mary i Charlotte, kiedy opowiadały o przystojnych Puchonach. Nudziło ją to, teraz jednak pożałowała, że nie zanotowała nawet skrawka informacji o chłopaku siedzącym naprzeciwko i pogrążonym w czytaniu książki do transmutacji.
Dlaczego właściwie się do niej dosiadł, kiedy dokoła było tyle wolnych stołów? Przecież jej praktycznie nie znał! Szybko doszła do wniosku, że mógł po prostu czegoś od niej chcieć albo…
Nie odrywając oczu od papieru leżącego przed nią na blacie, sięgnęła do kieszeni, gdzie spoczywała karta Damy. Wyciągnęła ją i rzuciła ukradkowe spojrzenie na wymalowaną na kartoniku kobietę; wyglądała tak jak zawsze, znudzona i jakby z czegoś niezadowolona — może nie lubiła, gdy się ją rozdzielało z Królem? Jednakże, ku zdumieniu Victoire, po paru sekundach zaczęła się uśmiechać, a sama karta okazała się ciepła. Po paru sekundach zaczęła także lśnić złotą poświatą, dokładnie tak, jak zapowiadała madame Ginevere.
Król musiał być w pobliżu!
Tak, na pewno tak. Być może to Puchon go podniósł i dlatego się teraz do niej dosiadł? To by wiele wyjaśniało, ale z drugiej strony skąd miałby wiedzieć, że Dama była właśnie u niej? Nie, to nie miało żadnego sensu.
Z furią przetarła czoło.
— Coś nie tak?
Uniosła głowę. Puchon spoglądał na nią pytająco, jakby od niechcenia bawiąc się trzymanym w prawej dłoni piórem. Parę kosmyków opadało mu na twarz, sprawiając, że wyglądał przystojniej, ale Victoire nadal nie mogła się pozbyć nieprzyjemnego mrowienia na karku, zwłaszcza gdy patrzyła w oczy chłopaka. Przypominały studnię bez dna i Victoire miała wrażenie, że coś się w nich kryje, jakaś tajemnica.
— Co? Nie, nie, wszystko w porządku. — Zawahała się na moment, po czym wypaliła: — Jak właściwie masz na imię?
— Nie przedstawiłem się? Och, co za idiota ze mnie. Przepraszam. Jestem Amadeus. Hufflepuff, siódmy rok.
Wyciągnął do niej rękę, a ona ją uścisnęła, powstrzymując się od uśmiechu.
— Victo…
— Wiem.
— Skąd…?
W jej oczach musiało się odmalować zdumienie, bo Amadeus cicho się roześmiał.
— Twoje… przyjaciółki mi powiedziały. Były dość gadatliwe. Bardzo cię lubią. — Mary i Charlotte! — Poza tym jesteś dosyć znana. Twoja rodzina…
Szybko przytaknęła, nie chcąc, żeby kończył. Nie znosiła słuchać o bohaterstwie swojej rodziny i udziału niektórych jej członków w zniszczeniu Voldemorta. To nie tak, że nie była z nich dumna czy się ich wstydziła, po prostu miała dość pławienia się w blasku ich chwały. Wolała być anonimową Victoire, której nikt nie znał i nie zaczepiał na korytarzu, pytając, czy jest z tych Weasleyów. W dodatku jej urodziny przypadały na rocznicę Dnia Zwycięstwa. Po prostu przechlapane.
— Wiem. Ale twoje imię jest znacznie ciekawsze niż moje. Nie brzmi zwyczajnie. Nie jesteś z Anglii?
— Właściwie to nie. Niezupełnie. — Pokręcił głową, zamykając książkę. Splótł przed sobą dłonie i oparł na nich podbródek, wciąż patrząc w oczy Victoire. Jeżeli wiedział, że dziewczyna czuje się pod jego wzrokiem nieswojo, nie dał tego po sobie poznać. Wręcz przeciwnie, uśmiechał się, jakby miał naprawdę dobry humor. — Moja rodzina pochodzi z Austrii. To znaczy mama, bo tata był Anglikiem. Poznali się w pracy.
— Był? — podchwyciła Victoire, zaciekawiona. Ona teraz już też odłożyła pergamin, wiedząc, że w najbliższym czasie do niego nie wróci.
— Umarł rok temu. Nowotwór.
— Och, przepraszam! Tak mi przykro…
— Idzie się pogodzić. Zresztą był mugolem, u nich nowotwory są bardzo popularnymi chorobami. No i w dodatku nie był najlepszym ojcem świata, więc, szczerze mówiąc, jakoś bardzo za nim nie tęsknię.
Victoire nie mogła sobie wyobrazić, żeby nie tęsknić za swoim ojcem. Jednakże ona została wychowana w rodzinie pełnej miłości i wzajemnego szacunku; wiedziała, że nie wszyscy mają to szczęście.
— Och. Przykro mi — powtórzyła. — A matka?
— Pół roku temu przeprowadziła się do Irlandii. Rozwiedli się z ojcem na krótko przed jego śmiercią, a po niej matka znalazła sobie kolejnego faceta. Teraz z nim mieszka.
— Masz z nią dobre relacje?
— Średnie, powiedziałbym. — Przechylił głowę. — Starała się, jak mogła, ale mam wrażenie, że zabrakło jej miłości do nas. Przypuszczam, że ojciec jej zabrał wszystkie uczucia i przemienił jej serce w lód.
Victoire wzdrygnęła się zauważalnie. Odwróciła wzrok, nie mogąc znieść intensywności spojrzenia Amadeusa.
— To okropne. Masz rodzeństwo…?
— Tak. Siostrę. Też chodziła do Hogwartu, teraz mieszka sama. Pracuje. Siedzi w jakimś mugolskim biurze i zajmuje się rachunkowością, jak przypuszczam. Nie znam się na tym, więc nie wiem. Ale mamy dość dobry kontakt, często wymieniamy listy.
— Cieszę się, że masz chociaż ją.
— Tak. Ja też.
Victoire nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc przez dłuższą chwilę oboje po prostu milczeli. Dziewczyna gorączkowo poszukiwała jakiegoś tematu do rozmowy, żeby przerwać niezręczną ciszę, ale Amadeus nie wyglądał, jakby chciał jej pomóc. Przymknął oczy, jakby nagle zmożyła go senność.
Szturchnęła go.
— Nie śpij. Dobrze się czujesz?
— Tak, tak. Jestem po prostu zmęczony. Wiesz, siódma klasa, egzaminy i te sprawy… Nauczyciele nas nie oszczędzają i po prostu nie wyrabiam. Nie wysypiam się zbyt dobrze przez to wszystko.
— Potrafię to zrozumieć. Nie jestem w siódmej klasie, ale też już mam naprawdę dużo zadane, jakbyśmy mieli zdawać co najmniej owutemy. To dość wyczerpujące.
— Czasem mam wrażenie, że nasi nauczyciele są aż nazbyt ambitni.
— Tak, ja też. — Uśmiechnęła się lekko. — Czasem też tak sobie myślę, że to jedna długa i wielka partia szachów, w której musimy zaatakować króla, żeby zdać egzaminy i dostać pracę. Wiesz, coś na kształt gigantycznej gry, w której każde słowo i każda czynność są ważne. Czasem naprawdę tak się czuję.
— Nie tylko ty tak masz. Ja czasem też. Życie takie skomplikowane, prawda? Aż brniemy tutaj w filozofię!
Victoire roześmiała się.
— W takim razie podsumuję krótko: witaj w grze, Amadeus!
— No dzięki.
Victoire zamyśliła się na chwilę, po czym spytała:
— Co chcesz robić, jak już zdasz egzaminy i skończysz Hogwart?
— Hmm, to dość trudne i sam jeszcze do końca nie wiem. Mam wrażenie, że w magicznym Londynie wszyscy mówią tylko o dwóch rodzajach dobrej pracy: magomedycynie i robocie w Ministerstwie Magii. Zupełnie się pomija inne stanowiska i nie proponuje ich siódmoklasistom. Szkoda, bo ja siebie nie widzę w żadnym z tych dwóch miejsc.
— To gdzie siebie widzisz?
— Nie wiem. Chciałbym projektować, budować… Wiem, że to mugolskie, ale serio mnie interesuje architektura, projektowanie domów, mieszkań, planowanie położenia pokoi, zabezpieczanie przed dostępem mugoli i złodziei… W świecie mugoli istnieje wiele takich firm, ale w czarodziejskim? Pomyśl, znasz kogokolwiek, kto by się tym zajmował? Czarodzieje, którzy budują domy, zwykle nie dbają o bezpieczeństwo, tylko załatwiają wszystko za pomocą magii. Rozszerzają pokoje w nieskończoność, stawiają krzywe ściany i nie patrzą nawet na to, że magia też ma swoje ograniczenia i pewnego dnia nie wytrzyma i runie.
Victoire zdziwiła się nieco wybuchem Amadeusa, ale musiała przyznać, że to, co mówił, miało sens. Nigdy o tym nie myślała w ten sposób; wystarczyło jednak, że przypomniała sobie Norę — starą, kochaną, krzywą Norę z wieloma rozszerzonymi magicznie pokojami, skrzypiącymi schodami i drzwiami, które wyglądały, jakby miały za chwilę się rozpaść.
Może faktycznie niektórzy czarodzieje potrzebowali architektów.
— Myślę, że powinieneś sam założyć taką firmę i się nie oglądać na innych. Jestem pewna, że ludzie będą do ciebie walić drzwiami i oknami.
Amadeus momentalnie się rozpromienił.
— Mówisz?
Przytaknęła.


Biurko Harry’ego, jak zwykle, było zasłane wszelkiej maści papierami, w których on sam już się gubił. Zdecydowanie bardziej wolałby teraz być na jakiejś misji zamiast przeglądać i podpisywać dokumenty. No cóż, bycie szefem Biura Aurorów miało swoje wymagania.
Do jego gabinetu weszła sekretarka — chyba już po raz pięćdziesiąty tego dnia. Harry cierpiętniczo poruszył się w fotelu i spojrzał zegar. Do upragnionej piątej trzydzieści brakowało jeszcze trzech godzin.
— Przynieśli te dokumenty ze szpitala świętego Munga, panie Potter — powiedziała spokojnie sekretarka, kładąc mu na biurku plik kartek spiętych czarnym klipsem. Zupełnie się nie przejmowała niezadowoleniem aż bijącym od Harry’ego; nie miała z tym do czynienia po raz pierwszy. Wiedziała, że jej szef nie lubi podpisywania i przeglądania wszystkich papierzysk. — Prosili o odpowiedź zwrotną.
— Dobrze, dobrze — mruknął w odpowiedzi Harry, poprawiając okulary i sięgając po nieszczęsne kartki, które dopiero co wylądowały u niego w gabinecie. Cokolwiek zawierały, na pewno było to znacznie ciekawsze niż nudne raporty i protokoły. — Dziękuję, Annelise. — Sekretarka skinęła głową i już miała odejść, kiedy dobiegł ją głos swojego szefa: — Zawołaj jeszcze do mojego biura Billa Weasleya, proszę. To pilne.
Zanim Bill się pojawił w pokoju, Harry zdążył już przestudiować z uwagą wszystkie papiery dostarczone ze szpitala. Analiza magomedyków wcale nie polepszyła mu humoru, wręcz przeciwnie, jeszcze go pogorszyła. Stwierdził, że potrzebuje kawy i czegoś na ból głowy.
— Szukałeś mnie?
Bill wcale nie wyglądał lepiej. Dopiero co się aportował tutaj z Banku Gringotta i wciąż miał rozwiane przez pęd powietrza włosy, a do tego przekrwione i podkrążone oczy wiele mówiły o jakości jego snu w nocy. W jednej chwili wydał się Harry’emu o wiele starszy, niż był w rzeczywistości.
— Tak. Mam ważne informacje. Chcesz kawy?
— Chętnie. Jakie informacje? Coś się stało?
Harry wyciągnął z szafki dwa kubki i za pomocą małego zaklęcia zagotował wodę stojącą w dzbanku. Wsypał do naczyń po dwie łyżeczki rozpuszczalnej kawy, po czym zalał je wrzątkiem. Podał jeden z kubków Billowi.
— I tak, i nie. Nie wiem, czy pamiętasz, ale poprosiłem medyków z laboratorium przy szpitalu świętego Munga o dokładniejszą analizę związków, które się znalazły w tej bombie dymnej na Pokątnej. Przysłali mi dzisiaj wyniki. Są… interesujące, ale sam do końca nie wiem, co o tym wszystkim sądzić.
— Dlaczego?
Harry upił łyk kawy i podał dokumenty Billowi. Napój nie był zły, choć najlepszy na świecie też nie — najlepszą na świecie kawę robiła Ginny w soboty rano, kiedy nie musiała wcześnie wstawać — i przynajmniej dała mu zastrzyk energii, którego dzisiaj bardzo potrzebował.
— Przeczytaj.
Mężczyzna nieco nieufnie zabrał się za czytanie pierwszej strony raportu, spodziewając się, że któraś z literek go zabije. Cóż, w pracy łamacza uroków widział wiele takich przypadków. Gdy skończył czytać ostatnią stronę, zmarszczył brwi i spojrzał na swojego szwagra.
— Nie widzę tu niczego niezwykłego.
— Jesteś pewien? To przyjrzyj się pochodzeniu poszczególnych składników.
Bill spojrzał jeszcze raz na pierwszą kartkę.
— Saletra sodowa z Chile, piołun z Maroka, jakieś barwniki… Z Indii. I te jakieś dziwne wir… wirio… wiry... 
— Wirusy.
— Tak. Wirusy. Z laboratorium przemysłowego w Niemczech.
— I nic ci się nie wydaje niezwykłe?
— Nooo… Wszystkie składniki pochodzą z różnych miejsc — przyznał Bill. — I te wiriosy też mi się nie podobają. Nie znam się na mugolskich produktach i nie rozumiem żadnych nazw z tego raportu, ale pierwiastek chorobotwórczy nie brzmi zbyt optymistycznie, podobnie jak wszystkie objawy, które tu wypisali. Naprawdę właśnie przez nie Vic się rozchorowała?
— Tak. I zresztą nie tylko ona. To zresztą oznacza, że ci, którzy chcieli się włamać do Gringotta, są bardziej zorganizowani, niż myślimy.
Kawa wciąż była gorąca i paliła gardło Harry’ego, jednak właśnie tego teraz potrzebował.
— Nie chcieli, żebyśmy ich tak łatwo wykryli poprzez kupowanie składników w jednym miejscu.
— Dokładnie. Musieli wiedzieć, że sprawą się zainteresują aurorzy, to standardowa procedura. Musieli też się spodziewać, że będziemy dochodzić źródła tych składników. Poza tym to oznacza również, że mają kontakty na całym świecie i być może kogoś znajomego w tym laboratorium. Wirusów nie można kupić ot tak i wykorzystać do konstruowania bomb dymnych, więc przypuszczam, że ktoś im je sprzedał po znajomości. Możemy spróbować zbadać tę poszlakę i sprawdzić, czy rzeczywiście znajdziemy tam kogoś z naszej sprytnej szajki.
Bill skinął głową.
— Zajmiesz się tym?
— Tak. Dam ci znać, jeśli cokolwiek odkryjemy.
— W porządku. — Weasley upił malutki łyczek kawy, jakby od niechcenia. — Jak możesz pić to świństwo?
— Nie jest złe. Nadaje się do picia w takie dni jak ten.
— Mmm. Chyba jednak wolę domową — westchnął Bill w odpowiedzi. — Harry, powiedz mi, czy uważasz, że Victoire jest bezpieczna w Hogwarcie?
Harry okrążył biurko i usiadł na swoim miejscu, czując, że się zanosi na ciut dłuższą rozmowę. Zresztą już i tak bolały go nogi.
— Chciałbym powiedzieć, że w stu procentach tak — przyznał wreszcie, splatając przed sobą palce. — Ale też byłem w Hogwarcie i wiem, że niebezpieczeństwo zawsze znajdzie drogę, żeby się wemknąć do środka, nawet pomimo najlepszych intencji nauczyciei i Minerwy. Hogwart nie jest w stanie całkowicie się przed tym uchronić, nawet jeśli magia w zamku jest bardzo silna. Uważam jednak, że Vi jest tam o wiele bardziej bezpieczna niż w jakimkolwiek innym miejscu. Przynajmniej nie jest tam sama i łatwiej jest mieć oko na jedną konkretną uczennicę niż na wszystkich na raz.
— Dzięki za szczerość, Harry. Zastanawiałem się, czy w związku z tą całą sytuacją nie zabrać jej do domu, ale to by chyba pogorszyło sprawę. — Popatrzył z niechęcią na kubek z kawą wciąż tkwiący w jego dłoni i odłożył go na stół. Nawet i tysiąc nieprzespanych nocy nie zmusiłoby go do wypicia całej tej lury. — Już nie mówiąc o tym, że przez większość czasu byłaby sama, no i doszłyby jej też braki w nauce. Chyba wolę, żeby siedziała w Hogwarcie.
— Wiesz, Minerwa nad nią czuwa, wie o wszystkim — pocieszył szwagra Harry. — Mogę też poprosić Teddy’ego, żeby miał na nią oko. Na pewno będzie mu łatwiej do niej dotrzeć, tym bardziej, że Minerwa nie wszędzie może obserwować rozwój sytuacji.
— To by mnie odrobinę uspokoiło. Naprawdę mam nadzieję, że ci skur… ta szajka nie przeniknie do Hogwartu. Przysięgam, że jeśli tylko tkną Vi, osobiście na nich rzucę Avadę.
— Chętnie ci w tym pomogę. I podejrzewam, że nie tylko ja.
Harry posłał Billowi łobuzerski uśmiech, po czym wypił resztkę swojej kawy i odetchnął głęboko.
Zostały dwie godziny do końca jego pracy, ale on czuł, że dzień się tak naprawdę dopiero zaczyna.

No kto by się spodziewał nowego rozdziału po latach? XD Mam wrażenie, że dość przegadany, ale to zawsze coś i przynajmniej odrobinę popycha akcję do przodu. Plus jest taki, że ostatnio wena była łaskawa dla Gwiazdy i rozpisałam sobie z grubsza plan zdarzeń — brakowało mi jakiejś ramy, której mogłoby się to opowiadanie trzymać. Nie będzie długie, myślę, że wyjdzie coś koło dwudziestu rozdziałów, może ciut więcej, zależy, jak bardzo mi się rozciągnie akcja. W każdym razie na pewno nie będę pisać kolejnego Tańca. ;D Na nowy rozdział troszkę poczekacie, bo sama nie wiem, kiedy będzie, pewnie pojawi się znienacka za miesiąc albo dwa (albo szybciej).

2 komentarze:

  1. Zastanawiam się dlaczego Amadeus dosiadł się do Victoire. Przez przypadek czy może miał jakiś konkretny powód.
    Harry będzie miał utrudnione zadanie z tą grupą włamywaczy. Pewnie będzie ich musiał szukać po całym świecie.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo się wciągnęłam, ale brak mi sił życiowych i weny na długi komentarz xd Szkoda, że póki co zarzuciłaś to opowiadanie, ale trzymam kciuki za dokończenie!
    ~wyjątkowo-leniwa-i-nierozpisująca-się-Arya

    OdpowiedzUsuń