sobota, 14 stycznia 2017

3. Bałagan na Pokątnej

— Vi, jesteśmy na miejscu.
Głos Teddy’ego wyrwał ją z otępienia. Nieco zażenowana odsunęła się od chłopaka, dopiero teraz zdając sobie sprawę, jak kurczowo go trzymała. Zorientowała się, że stoją przed domem Potterów, o którym pewnie Teddy pomyślał jako pierwszym bezpiecznym miejscu. W tej chwili stał pusty, gdyż wszyscy pozostali przebywali jeszcze zapewne na Pokątnej.
— Chodź do środka.
Machnięciem ręki zaprosił ją do wnętrza domu, zapewne jako stały bywalec mając klucze i znając sposoby na przejście przez zabezpieczenia chroniące posesję. Zaprowadził Victoire do łazienki i posadził na klozecie, po czym zaklęciem wyczyścił jej dłonie, brudne od krwi, i usunął niewielkie odłamki szkła, które faktycznie tkwiły w skórze. W czasie trwania całej operacji nie odzywali się do siebie; ciszę przerywało jedynie spokojne mamrotanie Teddy’ego, gdy jego różdżka przesuwała się delikatnie po dłoniach dziewczyny, lecząc rany.
— Dziękuję, Teddy.
Victorie objęła go mocno za szyję, przytulając do siebie, gdy tylko jej dłonie zaczęły wyglądać normalnie.
— Nie ma za co.
Poklepał ją po plecach i uwolnił się z uścisku, przez co przez kręgosłup Victoire przeszedł dreszcz rozczarowania. Schował różdżkę, po czym podniósł się do pozycji stojącej. Dziewczyna również to zrobiła, odmawiając pomocy Teddy’ego. Nie była przecież małą dziewczynką, która nie mogła samodzielnie wstać.
— Co się stało na Pokątnej? — spytała, gdy szli do kuchni.
— Prawdę mówiąc, nie mam pewności. Czekam na wieści od Harry’ego, zapewne wezwali na miejsce aurorów. Wiem tyle, że ktoś podłożył bombę w wejściu do Banku Gringotta, dlatego oberwali wszyscy ci, którzy znajdowali się wówczas w pobliżu na ulicy. Kto to jednak zrobił i dlaczego, nie wiem, mogę się tylko domyślać.
Victoire skinęła głową, przyjmując jego wyjaśnienia. Dopiero teraz przypomniała sobie o torbie i tkwiącej w niej książce. Rzuciła się do holu, gdzie niedbale ją wcześniej rzuciła, zbyt oszołomiona. Na całe szczęście jednak wolumin wyglądał na cały oraz niezniszczony, a karty wciąż tkwiły pomiędzy jego stronami. Dziewczyna odetchnęła z ulgą i wróciła do kuchni, wyciągnąwszy z torby również lusterko służące do kontaktu z rodzicami. Podobne mieli również Dominique oraz Louis, więc w razie potrzeby mogli się ze sobą kontaktować.
Usiadła na krześle i zastukała w szybkę, używając umówionej sekwencji sygnałów. Nie musiała długo czekać, żeby ukazała się twarz ojca.
— Victoire! Gdzie jesteś?
— U cioci Ginny i wujka Harry’ego — odparła ze spokojem. — Jesteś nadal na Pokątnej? Co się stało?
— Zabrali cię ze sobą? Ktoś jest z tobą? A Dominique?
— Nie, aportowałam się tu z Teddym. Pozostali chyba nadal są na Pokątnej. Nie wiem, co z Dom, nie było jej ze mną — przyznała, dochodząc do wniosku, że bura od ojca była w tej sytuacji najmniej ważna. — Tato, co się stało?
— Jak to Dom nie było z tobą?!
— Rozdzieliłyśmy się…
— Och, na gacie Merlina, zostawić was samych, to się wszyscy pozabijacie na jednej krótkiej ulicy! — zirytował się mężczyzna. — Dobrze, porozmawiamy o tym później, muszę iść do Banku. Jakaś grupa próbowała się włamać, ale została wykryta już w holu. Użyli bomb dymnych, żeby zwiać. Nie znam szczegółów. Victoire, jeśli Dominique będzie się z tobą kontaktowała, koniecznie daj znać, niech najlepiej również się aportuje albo zafiuka do domu albo innego bezpiecznego miejsca! Spróbuję jej poszukać, ale, na Merlina…
Victoire wiedziała, że Bill ma pełne prawo do denerwowania się, tym bardziej, że próba kradzieży nastąpiła w miejscu jego pracy, a do tego Dom gdzieś przepadła… 
— A co z Louisem, tato? — spytała tylko zmartwiona.
— Jest bezpieczny, ciotka Ginny zabrała go ze sobą do Nory. Albus i Lily również tam są, tylko Harry został na miejscu. Sprowadzili aurorów, będą sprawdzać teren. Victoire, zostań na razie tam, gdzie jesteś, i się nie ruszaj nigdzie, jasne? Nie chcę, żebym musiał się martwić również o ciebie. Obiecaj mi to.
— Obiecuję.
— Jest Teddy gdzieś w pobliżu? — spytał Bill pospiesznie. Jego twarz to się pojawiała, to znikała, a więc zapewne się przemieszczał, być może szedł do Banku.
— Jest. Dam ci go. Uważaj na siebie, tato — poprosiła, a gdy otrzymała w odpowiedzi oszczędne skinięcie głową, podała lusterko Teddy’emu, nieco zrezygnowana. Chłopak słuchał całej rozmowy, bębniąc palcami o blat stołu i uważnie obserwując Victoire, więc nie musiała mu tłumaczyć, o co chodzi.
Wstała, żeby zaparzyć herbatę. Jej palce nieco zgrabiały, w ogóle ich nie czuła. Miała wrażenie, że wszystko przelatuje dokoła niej, a ona sama znajduje się gdzieś daleko od tych wszystkich wydarzeń. Słyszała słowa Teddy’ego, ale ich nie rozumiała. Oparła dłonie o blat kuchenny, wbijając wzrok w jasne drewno — albo coś będącego imitacją drewna.
— Dobrze, panie Weasley… Na pewno dopilnuję, żeby się stąd nigdzie nie ruszała. Oczywiście. Poczekam na Harry’ego… Nie, nie widziałem Dominique, przykro mi. Dobrze. Tak, oczywiście. Powodzenia, panie Weasley, proszę na siebie uważać… Do zobaczenia.
Czajnik zagwizdał, wyrzucając z siebie kłęby pary. Victoire nawet tego nie zauważyła ani nie usłyszała.
— Hej, Vi. Wszystko w porządku?
Teddy podszedł do niej, widząc, że się nie porusza. Machnięciem ręki wyłączył hałasujący czajnik i zmarszczył brwi, gdy spostrzegł, jak blada jest Victoire. Położył dłoń na jej ramieniu, mając wrażenie, że dziewczyna się zaraz przewróci.
— Nie. Nic nie jest w porządku. Martwię się o Dom — wyszeptała. — To moja wina, ze się rozdzieliłyśmy. Nie powinniśmy się rozdzielać… To będzie moja wina, jeśli jej się coś stanie. Jeszcze ojciec… On tam poszedł…
— Nie mów tak — zaprotestował stanowczo, przytulając Victoire do siebie. W jego ramionach wydawała się bardzo mała i krucha. — Dom ma głowę na karku i potrafi sobie poradzić. Nie możesz brać odpowiedzialności za wszystko, co żyje, Vi. Jestem pewien, że Dom po prostu przeczekała wybuch w jakimś sklepie… A twój ojciec jest przecież dorosłym mężczyzną i nie takimi rzeczami się zajmował!
— Łatwo ci mówić! To moja siostra, Teddy, a nie ktoś obcy… Jak mam się nie obwiniać, skoro to moja wina, jeśli coś jej się stanie?! 
Już nawet nie próbowała ukryć łez, które spływały po jej policzkach. Próbowała się wyrwać Teddy’emu, ale trzymał ją w mocnym uścisku, nie zamierzając jej zostawiać samej z tym chaosem w głowie — z poczuciem winy, szokiem i niepokojem. Pogłaskał dziewczynę po głowie, wolną dłonią kreśląc uspokajające wzorki na jej plecach oraz szepcząc:
— Nie płacz, Vi. Wszystko będzie dobrze, Dom się znajdzie cała i zdrowa.
Mógł spróbować nią potrząsnąć i przemówić do rozsądku, lecz nie sądził, żeby ta taktyka cokolwiek dała; dziewczyna pewnie tylko zamknęłaby się bardziej w sobie. Musiał ją przede wszystkim jakoś uspokoić.
Płacz stopniowo cichł, lecz Victoire nie zaprzestała kurczowego trzymania koszulki Teddy’ego, a on jej nie wypuszczał z objęć. Stali w milczeniu.
— Teddy…
— Tak?
— Przepraszam.
Objął Victoire jeszcze mocniej, przyciskając mocno do swojego ciała. Oparł brodę o czubek jej głowy i dopiero wtedy się odezwał:
— Nie przepraszaj. Nie masz za co. Też bym w takiej chwili spanikował. Wiem, że Dom jest dla ciebie bardzo ważna, dla mnie zresztą też, więc nic dziwnego, że się martwisz. Jestem jednak pewien, że nic jej nie jest i zapewne niedługo się odezwie.
— Mhm. Mam nadzieję…
— Na pewno. Chcesz herbaty? — spytał, zmieniając znienacka temat. Uznał, że to właściwy moment na przejście na nieco bezpieczniejsze tory. Odsunął się nieco od Victoire, chcąc przygotować napoje, lecz dziewczyna natychmiast go objęła w pasie.
— Nie! Nie puszczaj…
Miała wrażenie, że gdy tylko się odsunie od Teddy’ego, zaraz ponownie się rozsypie, jakby tylko jego objęcia mogły jej dać potrzebną siłę. Prawdę mówiąc, wciąż było jej niedobrze ze stresu i zmartwienia, czuła, że zaraz się znowu rozpłacze.
— Vi… — zaczął bezradnie.
— Proszę…
— Tylko na chwilę, kochanie. Zrobię tylko herbatę. — Pokręciła głową, nie patrząc na niego i wtulając twarz w jego koszulkę, mokrą od łez. — Vi. No już. Na sekundkę.
Niechętnie go puściła. Oparła się o blat i przymknęła oczy, podczas gdy chłopak przygotowywał herbatę. Zalał torebki wrzątkiem, po czym, po chwili wahania, zaniósł oba kubki do salonu. Wrócił do kuchni zaledwie po kilkunastu sekundach, ale już w progu zauważył, że Victoire ledwo może ustać na nogach.
— Merlinie, jak mi niedobrze… — wymamrotała.
Jeśli czuła się równie źle, jak wyglądała, to naprawdę jej współczuł.
— Już jestem z powrotem — wyszeptał, biorąc ją na ręce, zupełnie jak małe dziecko. Zdawała się ważyć tyle co nic, była leciutka jak piórko i zaraz do niego przylgnęła, otaczając dłońmi jego szyję. Przeszedł ostrożnie do salonu, zamierzając położyć ją na kanapie. Ponownie jednak nie chciała się od niego oderwać (uzależniła się czy co?), więc z westchnieniem usiadł, biorąc ją na kolana. Przywołał koc i okrył nim ich oboje.
Vi wyglądała, jakby spała, lecz jej oddech był niespokojny, a czoło rozpalone. Teddy powoli sam zaczął się niepokoić. Mógł zrozumieć bladość na twarzy dziewczyny; zapewne spowodował ją stres. Ale gorączka?
— Jak się czujesz?
— Jakby wszystko się kręciło — stwierdziła niewyraźnie.
Dotknął jej rozpalonego policzka, zastanawiając się, co powinien z tym zrobić. Zawiadomić Billa? Aportować się z nią do świętego Munga? Wezwać jakiegoś uzdrowiciela? Zrzucić wszystko na karb ostatnich wydarzeń?
Nie, na pewno nie mógł tego tak zostawić. Może i nie był uzdrowicielem, ale mógł zauważyć, że coś jest nie tak.
— Vi, śpisz?
Nie wyglądała, jakby spała, bo nie zareagowała na jego głos, nawet się nie poruszyła, chociaż nią potrząsnął. Najwyraźniej zemdlała. Panika odebrała Teddy’emu jasność myślenia, ale po paru sekundach się pozbierał do kupy. Zerwał się z kanapy, ostrożnie biorąc Victoire na ręce. Wziął jeszcze swoją różdżkę, wyszedł przez dom (zamknął go niedbale, spieszył się) i aportował się do szpitala.



W Norze trwała burzliwa dyskusja. Zebrali się w niej wszyscy członkowie rodziny, no może poza najmłodszymi; dzieciaki wysłano do łóżek, uprzednio dawszy im solidną porcję mleka. Na wszelki wypadek rzucili czar wyciszający na salon, spodziewając się, że rozmowa rodzinna może się przerodzić w kłótnię. Lepiej, żeby nikt z maluchów tego nie słyszał.
— Zostawiłem u Gringotta oddział aurorów — mruknął zrezygnowany Harry, odchylając się na krześle. Od dłuższej chwili niecierpliwie bębnił palcami po blacie stołu, wciąż niespokojny i zdenerwowany. — Nie podejrzewam, żeby włamywacze spróbowali dzisiaj ponownie, ale lepiej nie ryzykować.
— Jak to się w ogóle stało?! — krzyknęła Fleur zadziwiająco poprawną angielszczyzną. — Victoire jest chora, a wy nawet nie wiecie, kim oni są i co się stało! Nawet ich nie złapaliście!
— To prawda, nie wiemy zbyt wiele — przyznał spokojnie Harry — ale mamy pewność, że niczego nie ukradli. Zostali zdemaskowani, gdy próbowali się zakraść. Usłyszałem od goblinów, że zachowywali się podejrzanie już od początku, zupełnie jak złodzieje-amatorzy. Dlatego interweniowała ochrona, a grupa użyła mugolskich bomb dymnych, żeby móc uciec. To raczej nie jest przyczyną tego, że Victoire…
— Nieprawda — przerwała mu gniewnie Fleur, uderzając pięścią o blat stołu. Zignorowała błagalne spojrzenie siedzącego obok niej męża, zbyt wściekła, żeby teraz się zatrzymywać. — To jest cholerna nieprawda, ‘Arry, i ty o tym świetnie wiesz. Nie próbuj mnie uspokajać kłamstwem…
— Fleur. Usiądź.
Billowi w końcu udało się zmusić blondynkę do tego, żeby usiadła na krześle i żeby ucichła. Uczyniła to niechętnie, tupiąc nogą jak mała dziewczynka.
— Rozważmy to na spokojnie — zaproponowała Hermiona, stojąca w drzwiach z tacą z herbatami. — I od początku. Grupa czarodziejów zakradła się do Gringotta. Jak to się stało? Weszli tak po prostu?
Postawiła tacę na stole i rozdała kubki, otrzymując w zamian wdzięczne uśmiechy.
— Tak — odparł zachrypniętym głosem Bill, równie zmęczony, jak Harry. — Nie rzucali się w oczy. Poprosili o klucz do skrytki numer czterdzieści sześć. Wszyscy się nieustannie rozglądali na boki, dłonie im drżały. Wbrew pozorom gobliny u Gringotta są dosyć bystre…
— Co jest w tej skrytce? — spytała Ginny. — Dziękuję, Hermiono, ta herbata jest boska.
Harry już otwierał usta, żeby odpowiedzieć, ale ubiegł go Bill:
— Książka.
— Książka?!
Tylko Hermiona, doceniająca wartość książek, nie wyglądała na zdumioną; pozostali nie mogli uwierzyć w słowa Billa.
— I co w niej takiego było, że chcieli ją wykraść?— Ginny jako pierwsza odzyskała rozsądek. — I do kogo należy?
— Nie mogę powiedzieć, do kogo należy. To jedna z najcenniejszych książek w naszym świecie i wcale się nie dziwię, że właściciel trzymał ją w sejfie. Była wydawana tylko jeden raz i ten egzemplarz jest jedynym obecnie istniejącym. Mówi się, że napisał ją Nicolas Flamel na spółkę z Albusem Dumbledorem, ale to tylko plotka, bo autor jest nieznany. — Harry wzruszył ramionami. — Już choćby z tych powodów ma niezwykłą wartość. A w środku są zaklęcia. Nie byle jakie. Służące do łamania uroków.
— Zawsze sądziłam, że Dumbledore był lepszy z transmutacji niż z zaklęć, bez obrazy — mruknęła Ginny. — Nie wiedziałam, że miał cokolwiek wspólnego z łamaniem uroków.
— Nie wiemy na pewno, czy napisał tę książkę. To tylko plotka, Ginny — wtrącił Bill, już ze znacznie spokojniejszym wyrazem twarzy. — Miałem ją jednak w rękach, jeden jedyny raz. Zaklęcia w niej opisane są piekielnie dobre. I piekielnie trudne. Być może Dumbledore miał tyle siły i mocy, żeby móc je wykonywać.
— Do czego mogła być im ta książka?
— Do złamania uroku, oczywiście, Ron. Pomyśl trochę — stwierdziła z zarozumiałym uśmieszkiem Ginny. Pomimo swojego wieku nie mogła się powstrzymać od dogryzienia bratu.
— W porządku, mamy motyw — podsumowała Hermiona. — A ta bomba dymna? To na pewno nie jest przypadek, że Victoire i tyle innych osób się pochorowało po zetknięciu z tym gazem.
— Tylko dlaczego my nie jesteśmy chorzy? Dlaczego tutaj siedzimy, a Victoire jako jedyna leży w szpitalu?
Fleur ścisnęła boleśnie dłoń męża, potrzebując jego wsparcia.
— Tego nie wiemy. Na razie. Rozmawiałem z uzdrowicielami, pracują nad tym i być może już jutro będą coś wiedzieli. – Głos Harry’ego zabrzmiał niepewnie. — Nic więcej teraz nie zrobimy w tej kwestii.
— Gdyby nie ta wiadomość o książce, uznałbym, że próbowali przeprowadzić zamach. Bomba dymna… i czego ci czarodzieje jeszcze nie wymyślą — wymruczał pod nosem Artur Weasley, z niejakim zdziwieniem przyjmując fakt, że spojrzenia wszystkich zgromadzonych w salonie spoczęły na nim. — No co… Nie jestem aurorem, ale teorie spiskowe czasami mają rację bytu. Zwłaszcza gdy czarodzieje wykorzystują mugolskie wynalazki.
Hermiona powoli podniosła się z miejsca i ogarnęła wzrokiem całe zebranie. Wszyscy się już słaniali ze zmęczenia — i też nic dziwnego, dzień był pełen wrażeń, a do tego dochodziła już pierwsza w nocy.
— Myślę — zaczęła — że powinniśmy już iść spać. Niczego więcej nie wymyślimy, jesteśmy za bardzo zmęczeni, a jutro też jest dzień i może się dowiemy czegoś nowego. Rano pojadę do szpitala odwiedzić Victoire, tak, Fleur, wiem, że chcesz jechać ze mną… Jeśli ktoś jeszcze chce się przyłączyć, zapraszam. Wyśpijmy się i zróbmy śniadanie o ósmej.
Plan został zaaprobowany, przyjęty i wykonany w ciągu kilku sekund, więc salon zaczął w szybkim tempie pustoszeć.
— Hej, a gdzie jest Teddy?! — krzyknęła nagle Ginny. Ci, którzy się jeszcze nie rozeszli, spojrzeli na nią ze zdziwieniem. Prawdę mówiąc, nikt nie pamiętał o siedemnastolatku, prawdę mówiąc, nikt go od dłuższego czasu nie widział, bo na pewno się nie pojawił na zebraniu. — Przysięgam, że kiedyś go spiorę na kwaśne jabłko za tę samowolkę…
— Może wrócił do Andromedy? — zasugerowała Hermiona.
— Może.
— Nie martw się, Ginny, Teddy ma głowę na karku. Gdyby coś mu się stało, już byśmy o tym wiedzieli.


Teddy włóczył się po Londynie. Nie miał co ze sobą zrobić, więc szedł opustoszałymi uliczkami, trzymając ręce w kieszeniach. Wyrzucili go ze szpitala wraz z Fleur oraz Billem, twierdząc, że pora odwiedzin dawno minęła, ale w przeciwieństwie do nich nie chciał wracać do Nory. Nie miał ochoty na słuchanie w kółko o tym samym — o bałaganie, jaki teraz powstał na Pokątnej, o podwojeniu straży u Gringotta, o nieudanej kradzieży, o pieprzonej bombie dymnej…
O Victoire.
Choć uzdrowiciele powiedzieli, że jej życiu nic nie zagraża, bał się o nią. Wciąż się jeszcze nie obudziła, odkąd straciła przytomność w domu Potterów. Jego zdaniem to nie wróżyło dobrze, choć w świętym Mungu zachowywali spokój. Irytowało go to, bo przecież nie znali reakcji czarodziejskich organizmów na mugolskie wymysły!
Wiedział, że do szpitala trafiło dużo rannych po tym zamachu, i większość z nich doświadczała podobnych objawów, co Victoire. Jedynie nieliczni znaleźli się tutaj z powodu tkwiących w nogach czy rękach kawałków szkła bądź wstrząsów mózgu.
Martwił się, cholera, i czuł się bezradny. Po raz pierwszy w swoim życiu nie mógł zrobić zupełnie nic, żeby jej pomóc. Mógł tylko czekać, a czekanie go zabijało.
Nawet chłodne powietrze nocnego Londynu nie pomagało mu w otrzeźwieniu. Wciąż czuł buzującą w nim złość, pod którą kotłowało się zmartwienie. Kopnął stojący mu na drodze kamyk, wkładając w to całą swoją wściekłość, i przez krótką chwilę poczuł ulgę.
Nie na długo.
— Vi, proszę, wyzdrowiej — wyszeptał w ciemności.
Nowy rozdział 28.01. :)

3 komentarze:

  1. A więc to wszystko to przez włamanie do Gringotta. Tylko dlaczego ten ktoś użył do tego mugolskiej bomby. I dlaczego ta książka mu była potrzebna.
    Zastanawiająca jest też ta choroba, na którą większość zachorowała. Mogła to być zwykła reakcja na mugolskie wynalazki, ale wtedy cała rodzina Victoire też by była w szpitalu. Więc może jest jakiś inny powód tej choroby.

    Czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział super,
    nie sądziłam, że to będzie włamanie do Gringotta... ale dlaczego mugolska bomba i po co komu ta książka?
    Czekam na kolejny i weeny ^^
    ~gwiazdeczka

    OdpowiedzUsuń
  3. Ted sie, widze, mocno martwi. Troche zdziwiło mnie, ze mowi do Billa "pan weasley". W pierwszym rozdziale napisałaś "Arthur", tu juz było poprawnie.
    Wg mnie za tym zamachem musi stać cos wiecej, moze wykonawcy nie byli zbyt rozgarnięci, ale ktos "behind" pewnie był...mlze oni mieli tylko odwrócić uwagę. Ciekawy wątek z ta książka i ciekawe właściwości tego gazu. Czemu tylko niektorzy tak na niego zareagowali?

    OdpowiedzUsuń