sobota, 31 grudnia 2016

2. Dama i król

— Victoire, jesteś gotowa?! Wychodzimy!
— Tak, tato, już idę!
Zlustrowała wzrokiem swój pokój. Uznawszy, że panuje w nim względny porządek, chwyciła swoją powycieraną torbę i zbiegła na dół, gdzie w salonie zebrała się już pozostała część jej rodziny — poza matką, która nie wychodziła razem z nimi, gdyż z samego rana udawała się na jakieś ważne służbowe spotkanie. Obiecała jednak, że po południu pójdzie z nimi na lody.
— Dobrze, dziewczęta, użyjemy sieci Fiuu. — Bill sięgnął po leżący na kominku czarny woreczek zawierający proszek służący do czarodziejskiej teleportacji międzykominkowej. Ostrożnie zważył go w dłoni, po czym powiódł wzrokiem od swojej jednej córki do drugiej, zastanawiając się, na ile rozsądnym pomysłem jest puszczanie ich samych na Pokątną. — Pamiętajcie, jak się umawialiśmy. Możecie pozałatwiać najpierw swoje sprawy, a potem wspólnie pójdziemy do księgarni i na lody. Tylko błagam was, bądźcie naprawdę ostrożne. Dominique, trzymaj się blisko siostry. Nie rozdzielajcie się. Spotkamy się o piętnastej przy „Esach i Floresach”…
— Tak, tato, wiemy.
Victoire przewróciła oczami, znając na pamięć wskazówki ojca. Poprzedniego wieczoru wygłosił im na ten temat dość długą tyradę, ulegając namowom matki, żeby zaufał im i zezwolił na samodzielne buszowanie po Pokątnej. Nie mógł się jednak tak łatwo pozbyć niepokoju.
— Dobrze. — Odetchnął głęboko. — Różdżki macie? Obie?
(Nie, żeby mogły czarować poza szkołą).
— Tak.
— Ja też mam — włączyła się Dominique, ze zniecierpliwieniem spoglądając na zegar wiszący na ścianie. Umówiła się z koleżankami i nie chciała się spóźnić.
— Pieniądze?
— Zabrałam. Tato, daj spokój, nie jesteśmy małymi dziewczynkami, damy sobie radę. W razie czego damy ci znać. Nic się nie stanie.
Starsza z sióstr pocałowała ojca w policzek, po czym wyjęła z jego dłoni woreczek z proszkiem. Rzuciła odrobinę do ognia płonącego w kominku, co sprawiło, że płomienie przybrały zielony kolor, i krzyknęła wyraźnie:
— Ulica Pokątna!
Zniknęła w ogniu, a chwilę później w ślad za nią poszła jej siostra. Bill obserwował, jak płomienie znowu zyskują pomarańczową barwę, po czym ścisnął malutką rączkę Louisa.
— My też zaraz pójdziemy, synu — mruknął.
— Też przejdziemy przez kominek? — spytał chłopczyk z błyszczącymi oczyma.
— Nie, my się aportujemy. Ale gdy będziesz tak duży jak twoje siostry, będziesz mógł sam przechodzić przez kominek.
— Ale tato… Jestem już wystarczająco duży! Dlaczego ja też nie mogę?
— Widzisz, Louis… — Przykląkł ostrożnie na jedno kolano, żeby jego twarz znalazła się na tym samym poziomie, co syna. — Podróżowanie przez kominki jest niebezpieczne. Wystarczy, że źle wymówisz adres i znajdziesz się w zupełnie innym miejscu, nie tym, w którym chciałeś. W takich wypadkach zawsze dobrze mieć przy sobie różdżkę i znać kilka zaklęć, żeby się wydostać.
— Czyli jak dostanę różdżkę, też będę mógł tak podróżować?
Bill słabo przytaknął, decydując, że przełożenie rozmowy na później to najlepszy pomysł. Istniało dość duże prawdopodobieństwo, że gdy Louis skończy jedenaście lat, nie będzie już pamiętał tej dyskusji.
— W porządku, w takim razie chodźmy. Masz wszystko?
Poprzez „wszystko” rozumiał malutki plecaczek, z którym chłopiec nigdy się nie rozstawał przy okazji wyjść z domu. Nosił w nim paczkę chusteczek, herbatniki, lusterko pozwalające na kontaktowanie się z rodzicami, trochę galeonów na lody czy inne życzenia oraz zapisany na karteczce adres Muszelki.
— Tak.
— To idziemy.
Wyszli przed dom, a później opuścili również ogród. Ich posesja była chroniona wieloma potężnymi zaklęciami, między innymi niepozwalającym na aportację, dlatego musieli się przenieść na plażę, gdzie bariera nie miała już mocy. Bill wziął synka na ręce, czując, jak małe dłonie oplatają jego szyję. Przymknął oczy, po czym z cichym pyknięciem się deportowali.


Ulica Pokątna była tego dnia wyjątkowo zatłoczona. Victoire zresztą się wcale nie dziwiła, przecież lato dobiegało już końca i uczniowie musieli się wyposażyć na nadchodzący rok szkolny. Zawsze co roku sobie obiecywała, że zrobi zakupy wcześniej, ale i tak nigdy nie udało jej się spełnić tej obietnicy. Wskutek tego stała teraz w wejściu na ulicę, zaraz za ceglanym murem oddzielającym podwórko Dziurawego Kotła od światka czarodziejów.
Chwilę później dołączyła do niej Dominique.
— Przez sekundę myślałam, że ogłuchłam — mruknęła młodsza Weasleyówna, krzywiąc się. — Powiedziałam „Pokątna” i usłyszałam huk, a potem aż mi zadzwoniło w uszach i myślałam, że coś się stało. I ten pył z kominka, jak zwykle jestem cała brudna…
— Czasem tak bywa, to nic niezwykłego — oceniła fachowo Victoire, jako że miała nieco większe doświadczenie w podróżowaniu międzykominkowym. — Masz jakieś plany?
— Tak, umówiłam się z dziewczynami przy lodziarni, zrobimy razem zakupy, okej? Nie mów ojcu, że poszłam sama. 
Victoire przytaknęła, zgadzając się.
— W porządku.
— A ty dokąd pójdziesz? Nie masz mi za złe, że cię zostawiam? — spytała z niepokojem Dominique.
— Przespaceruję się. Z nikim się nie umawiałam, ale założę się, że za chwilę wpadnę na kogoś znajomego. Nie martw się, Dom, i tak wolę sama chodzić po Pokątnej. Mam wtedy więcej czasu, żeby się zatrzymać tam, gdzie chcę. — Puściła siostrze oczko. — Spotkamy się przy magicznej menażerii za kwadrans piętnasta? Wtedy razem możemy się spotkać z rodzicami przy „Esach i Floresach”.
— W porządku, do zobaczenia!
Dominique pobiegła w dół Pokątnej, do miejsca, w którym się umówiła z przyjaciółkami, a Victoire jeszcze przez chwilę stała w miejscu, zamyślona. Wreszcie się ocknęła i również ruszyła wzdłuż witryn sklepowych. Jak zwykle wszystkie aż wibrowały od magii oraz kolorów, oferując swoje najlepsze produkty i wabiąc klientów do środka. Najwięcej osób gromadziło się przy sklepie ze sprzętem do quidditcha, gdzie chłopcy ze wszystkich roczników Hogwartu podziwiali najnowsze miotły. Nieco mniej osób stało przy lodziarni, czekając na swoją kolej w zakupieniu słodkości.
Ona jednak ruszyła dalej, niezainteresowana ani miotłami, ani lodami (na razie). Do księgarni również mieli później zajrzeć z rodzicami, więc mogła kupić potrzebne ingrediencje w sklepie wyposażonym we wszelkie składniki do eliksirów, a potem jeszcze zajrzeć do magicznej menażerii i kawiarenki, w której podawali przepyszną lemoniadę.
Pomachała kilku znajomym Krukonkom z szóstego roku i pewnym krokiem przeszła do apteki. Zniechęcona panującym w niej zapachem wyszła już po kilkunastu sekundach, uznając, że równie dobrze może zrobić zakupy później.
Nawet nie wiedziała, kiedy nogi zaniosły ją na sam koniec alejki, gdzie stały rzadziej odwiedzane sklepy. Jeden z nich kusił wystawą z jakimiś starymi przedmiotami, choć jego szyba nie wyglądała na zbyt często mytą. Victoire nie pamiętała, czy kiedykolwiek w nim była, więc teraz z ciekawością pchnęła ciężkie drzwi i przeszła przez zasłonę z czerwonych koralików.
W środku pachniało czymś słodkim, trochę zbliżonym do konwalii majowych. O dziwo wnętrze już było o wiele bardziej zadbane. Półki, na których stały książki, figurki oraz jakieś drobiazgi nie nosiły ani grama kurzu. Ozdobne świeczniki, stare zegary, dywany, porcelana — wszystko dokładnie wyczyszczono. Po prostu były to rzeczy bardzo stare, ale nie zaniedbane. Ktoś musiał kiedyś naprawdę kochać te przedmioty. Albo i kochał je do teraz.
Za przeszkloną ladą nie stał nikt, lecz zza drzwi prowadzących prawdopodobnie na zaplecze dobiegało nucenie. Victoire nie rozpoznawała tej melodii, ale uznała, że jej się podoba.
— Dzień dobry! — zawołała, nie chcąc być niegrzeczną.
Krzątanina w drugim pomieszczeniu stała się nieco głośniejsza, a po kilku sekundach za ladą pojawiła się kobieta wyglądająca na jakieś pięćdziesiąt kilka lat, choć Victoire pomyślała, że ma zdecydowanie więcej — poruszała się jak osoba nosząca na ramionach ciężar ponad stu lat. Miała włosy koloru lnu, opadające ciężką falą na plecy. Obwiązała je złożoną chustką na modłę mugolskich dziewcząt, używających materiałowych opasek do utrzymania włosów z tyłu. Do tego na nieco haczykowatym nosie błyszczały okulary w czarnych oprawkach, zza których spoglądały bystre, szare oczy. Kobieta miała na sobie luźną bordową bluzkę wpuszczoną w jasną spódnicę — a do tego sznur czerwono-niebieskich korali. Wyglądała trochę jak profesor Trelawney, nauczycielka wróżbiarstwa w Hogwarcie za czasów ojca Victoire, o której blondynka słyszała wiele niekoniecznie pochlebnych rzeczy.
— Dzień dobry. Mamy piękny dzień, nieprawdaż? — odpowiedziała kobieta, nieco zamyślona. — Czy potrzebujesz czegoś, moja droga?
— Ach, nie, nie szukam niczego konkretnego. Chciałam się tylko rozejrzeć.
— Proszę bardzo, postaraj się tylko niczego nie stłuc. Te rzeczy są naprawdę cenne, choć na to nie wyglądają. Jakbyś potrzebowała pomocy, możesz mnie zawołać, ja zaraz przyjdę, tylko skończę gotować wodę na herbatę.
Victoire przytaknęła z oszołomieniem i podeszła do regałów, na których w równych rządkach stały książki. Przejrzała pospiesznie tytuły. Większość z nich dotyczyła astronomii, astrologii i wróżbiarstwa, ale znalazły się też takie, które przedstawiały niebezpieczne eliksiry czy zawierały spis przydatnych zaklęć.
Ją zainteresowała szczególnie jedna, nosząca tytuł: „Łamanie uroków”. Ojciec opowiadał jej dosyć sporo o swojej pracy, zresztą sama często go o to podpytywała. Uwielbiała zaklęcia, a łamanie klątw, chociaż to niebezpieczna praca, bardzo ją pasjonowało. Nic też dziwnego, że taka książka była dla niej ciekawa.
Otworzyła ją na pierwszej stronie i pogładziła palcem tłoczone litery tytułu. Pod spodem widniało również imię i nazwisko autora, ale Victoire zupełnie go nie kojarzyła. Przekartkowała książkę, czytając wybrane akapity. Pierwsze rozdziały skupiały się na przedstawieniu podstawowych zaklęć, kolejny na klątwach, a dopiero w kolejnych autor przechodził do sedna: opisywał sposoby, w jakie można łamać uroki.
Pomiędzy stroną sto dwudziestą trzecią a czwartą tkwiła karta. Wyglądała na mugolską, gdyż narysowana na niej Dama Kier się nie poruszała. Tkwiła na kartoniku, uśmiechając się z wyższością.
— Och, widzę, że znalazłaś drugą kartę! Szukałam jej od wieków i nie mogłam nigdzie znaleźć, a tu proszę, cały czas była w tym pomieszczeniu…
Dziewczyna nawet nie zauważyła, kiedy właścicielka sklepu znalazła się za nią. Drgnęła przestraszona, po czym odwróciła się w stronę kobiety.
— Och. Ta karta jest ważna?
— O tak. To jedna z Kart Przeznaczenia. — Kobieta wróciła za ladę i sięgnęła po leżącą pod nią szkatułkę. Wyjęła z niej drugą kartę, Króla Pik, i podała Victoire. — To jest druga. Dama Kier i Król Pik tworzą parę.
— Kart Przeznaczenia…? — powtórzyła Victoire.
— Tak. Widzisz, wystarczy, że zostawisz gdzieś tę kartę i poczekasz, aż podniesie ją osoba tobie przeznaczona. Na tym polega ich działanie, łączą dwie przeznaczone sobie dusze.
— Po czym można poznać, że ktoś podniósł kartę?
To brzmiało całkiem interesująco.
— Bardzo prosto. Ty zatrzymujesz wówczas Damę Kier i gdy osoba, która podniosła Króla, znajdzie się w pobliżu, Dama rozbłyśnie na złoto i stanie się cieplejsza. Wygląda ci na mugolską kartę?
— Trochę…
— Bo to jest mugolska karta, tylko zaczarowana. Na razie się nikt nie porusza, ani Dama, ani Król, prawda? — Właścicielka wskazała pomarszczonym palcem obie karty. — A gdy ktoś podniesie Króla, zaczną się poruszać. Będą ukazywać emocje osób, do których karty należą.
— Och… Nigdy się z czymś takim nie spotkałam.
— Karty Przeznaczenia nie są dobrze znane i rozpowszechnione. O ile się nie mylę, trzymasz jedyny egzemplarz w Wielkiej Brytanii, kto wie, czy nie na całym świecie. Nigdy nie miałam okazji się przekonać, ale też i nie słyszałam, żeby ktokolwiek je odnalazł.
— Ach tak…
Victoire przez kilka kolejnych sekund wpatrywała się w obie karty, obie ciche, obie nieme, obie nieporuszające się. Coś w nich jednak przyciągało wzrok.
— Weź je sobie. Nic nie płać. Skoro ty znalazłaś Damę, to znaczy, że Dama chciała się znaleźć właśnie w twoich rękach — stwierdziła tajemniczo kobieta, oddalając się w stronę lady i zostawiając za sobą delikatną woń fiołków.
— Nie mogę! — zawołała za nią Victoire. — Jeżeli są tak cenne, nie mogę ich tak po prostu wziąć. Proszę przyjąć pieniądze…
— Nie, moja droga. To Karty Przeznaczenia, a więc kieruje nimi przeznaczenie. Właśnie dlatego znalazły się w twoich rękach. Znalazłyby się pewnie prędzej czy później, dlatego nie chcę, żebyś mi za nie płaciła.
Głos właścicielki nabrał dziwnej stanowczości, której nie miał wcześniej.
— To chociaż kilka galeonów…
— Nie, moje dziecko. Dziękuję, że o tym pomyślałaś, ale nie przyjmę ani knuta. Możesz zapłacić za książkę i ją również zabrać, ale za karty nie przyjmę pieniędzy.
Victoire zdecydowała się w jednej chwili. Wyjęła z torby portfel i podeszła do lady z książką i obiema kartami. Położyła na blat kilka galeonów.
— W takim razie wezmę też tę książkę. Czułabym się źle, gdybym wyszła, niczego nie płacąc, chociaż pani mi podarowała taki cenny skarb! — westchnęła. — Bardzo pani dziękuję. Mam nadzieję, że jeszcze będę miała okazję panią odwiedzić…
— Jestem tego pewna, moja droga.
Kobieta schowała pieniądze i uśmiechnęła się ciepło do Victoire, ściskającej mocno w ramionach książkę. Włożyła do niej starannie karty, nie chcąc, żeby się zgubiły.
— Dziękuję bardzo! To… do widzenia!
Już miała wychodzić, kiedy jeszcze w drzwiach usłyszała:
— Gdybyś mnie kiedykolwiek chciała odnaleźć, pytaj o madame Ginevere!
Przytaknęła, pomachała na pożegnanie i wyszła ze sklepu, przechodząc przez zasłonę z koralików.


Wychodząc ze sklepu, starannie schowała książkę do torby. Spojrzała na zegarek otrzymany od ciotki Ginny na poprzednie urodziny; miał co prawda opaskę przyozdobioną króliczkami i mógł uchodzić za dziecinny, lecz Victoire bardzo go lubiła. Skonstatowała, że do spotkania z Dominique miała pozostało jej jeszcze pół godziny, więc mogła sobie pozwolić na spacer.
Doszła zaledwie do banku Gringotta, kiedy natknęła się na rodzinę Potterów. Obok ojca szedł podekscytowany James, który po raz pierwszy kupował rzeczy do szkoły. Za nimi dreptali Albus i Lily, trzymani za lepkie rączki przez Ginny i wyraźnie smętni, że oni muszą jeszcze czekać na swoje listy z Hogwartu.
Pochód zamykał Teddy Lupin, beztrosko się uśmiechający. Trzymał już w dłoniach kilka siatek z zakupami, a jego włosy miały zwyczajowy turkusowy odcień. Już sam jego widok wystarczył, żeby serce Victoire zaczęło bić podejrzanie szybko.
— Cześć, Vi!
Lily ją zauważyła pierwsza i pomachała do niej, szczerząc małe ząbki. Wyrwała się matce i przytuliła do kuzynki, w zamian otrzymując całusa w czoło.
— Cześć, Lily. Zrobiliście już zakupy?
— Jeszcze nie wszystkie. — Mała pokręciła głową z poważną miną. — Idziemy kupić sowę dla Albusa.
Pozostali członkowie rodziny podeszli do Victoire, witając się.
— Jesteś sama? Może dołączysz do nas? — zaproponowała Ginny, a blondynka zaczęła się w duchu modlić, żeby żadne z nich nie wypaplało jej ojcu, że chodziła sama. Chyba by ją za to zamordował, a następnie wskrzesił, żeby znowu zamordować.
— Jasne — zgodziła się po chwili namysłu, co wyraźnie uradowało Lily oraz Albusa.
— Jak przygotowania do wyjazdu do Hogwartu?
Mogła się spodziewać, że stojący obok Teddy będzie próbował nawiązać rozmowę. Co prawda nie odzywali się od siebie od pamiętnego spotkania w kuchni podczas urodzin Jamesa, ale to przecież nie przeszkadzało w tym, żeby oboje udawali, że wszystko było w najlepszym porządku.
— Jeszcze niczego nie załatwiłam — odpowiedziała cicho.
— Cóż, jeszcze masz czas.
Ciepły uśmiech Teddy’ego sprawiał, że jej wnętrze się roztapiało.
— Masz rac…
Wypowiedź Victoire przerwał nagły huk. Cała okolica utonęła w dymie, hałasie i odłamkach szkła, gdyż pękły okna znajdujących się w pobliżu domów. Dziewczyna straciła równowagę i upadła na chodnik, raniąc sobie dłonie o odłamki szkła. Zdezorientowana rozglądała się dokoła, ale niczego nie widziała przez kłęby brązowego dymu. Zakaszlała.
— Victoire, nic ci nie jest?
Z mgły wyłonił się Teddy. Trzymał w lewej dłoni różdżkę, a jego włosy przybrały czarny kolor — jak zawsze, gdy był w stanie gotowości. Rozglądał się czujnie, równie zdezorientowany, jak dziewczyna, jednak w przeciwieństwie do niej zdeterminowany.
— Nie, nic. Chyba…
Pomógł jej się podnieść na nogi. Syknęła parę razy z bólu, kiedy niechcący dotknął jej poranionych szkłem dłoni. Spływały z nich wąziutkie strumyczki krwi, możliwe też, że jakieś odłamki utknęły w skórze.
— Zabiorę cię do domu, nie jesteśmy tu bezpieczni — mruknął, kładąc dłoń na plecach dziewczyny i ostrożnie wyprowadzając z obłoku dymu. — Aportujemy się.
— Ale Dom… — zaprotestowała słabo Victoire.
— Będzie umiała zadbać o siebie — uciął Teddy. — Nawet nie wiemy, gdzie ona teraz jest. Musimy się stąd wydostać, nie możemy tutaj zostać i jej szukać nie wiadomo gdzie.
Przylgnęła do chłopaka, kiedy stanęli kawałek dalej i Teddy użył swoich zdolności aportacji, żeby ich przenieść z daleka od całego bałaganu. Trzymał ją mocno w pasie, podczas gdy ona zamknęła oczy, nie chcąc patrzeć na wirujący świat.

Tak, Louis prawdopodobnie urodził się w 2004 roku i jest rówieśnikiem Jamesa, ale zorientowałam się zbyt późno i już później nie chciałam tego zmieniać. Na potrzeby opowiadania założyłam, że ma dziewięć lat. :) Akcja się powoli rozwija, a tymczasem na nowy rozdział zapraszam w sobotę za dwa tygodnie — 14.01. Szampańskiej zabawy w Sylwestra! :)

4 komentarze:

  1. Zwykłe wyjście, a taką niezwykłą rzecz Victoire znalazła. Ciekawe teraz do kogo trafi druga karta.
    Zastanawiam się też co spowodowało ten huk i podpalenie się budynków. Może ktoś w jakiś sposób chciał zaatakować Pokątną. Albo może jest jakiś inny powód.

    Czekam na kolejny rozdział, bo jestem ciekawa co dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Rozdział świetny^^
    Zastanawiam się do kogo trafi druga karta (mam nadzieję, że do Teddiego)
    Czekam na kolejny rozdział i weny ^^
    ~gwiazdeczka

    OdpowiedzUsuń
  3. Dlaczego ja tutaj nic nie napisałam to nie wiem... W każdym razie podobało mi się (zaskakujące :p). Zastanawia mnie tylko co się tam stało... no bo hej, wojna się przecież skończyła, nie? Oni wszyscy jej nawet nie pamiętają. W takim razie co się stało? I dlaczego tak gwałtownie zareagowali i uciekli? Poza tym jednak mnie trochę dziwi, że Victoire tak po prostu zostawiła siostrę.
    No nic, poczekamy, zobaczymy :D

    OdpowiedzUsuń
  4. To mnje zdziwiło, bo Bill traktuje syna jakby ten miał cztery lata :D ojcowie.
    Troche zdziwiło mnje, ze Ted zabrał Victoite; nawet nie mowię o szukaniu Dom, ale Potterowie byli tuż obok, czemu sie z nimi nie dogadali? Lecę czytac dalej

    OdpowiedzUsuń